News: Maciej Murawski: Kowalowi życzę, żeby mu się wiodło

Maciej Murawski: Kowalowi życzę, żeby mu się wiodło

Piotr Stosio, Emil Kopański

Źródło: Legia.Net

24.11.2011 22:00

(akt. 14.12.2018 21:52)

<p>Zapraszamy do kolejnego wywiadu z naszego cyklu, w którym rozmawiamy z byłymi piłkarzami Legii. Zwykle debatujemy z nimi długo, szczerze i bez cenzury. O starych czasach, ale podkreślając też obecne bolączki warszawskiego klubu, jak i polskiej piłki. Cztery tygodnie temu spotkaliśmy się z kolejnym rozmówcą. I choć mieliśmy wspólnie obejrzeć mecz Ligi Mistrzów, w którym Real Madryt mierzył się u siebie z Olympique Lyon, na ekran telewizora nikt nie patrzył. Bo dyskusja tak rozgorzała, że po 4 godzinach z nakładem zamykaliśmy lokal! W trzech częściach przedstawimy mistrza Polski z 2002 roku, uczestnika mundialu w Korei i Japonii – Macieja Murawskiego.</p>

Z LECHA DO LEGII

 

Kiedy miałem przechodzić z Lecha do Legii, nie bałem się przyjęcia przez warszawskich kibiców. Raczej czułem się dziwnie, bo wcześniej dałem słowo fanom Lecha, że nie odejdę z Poznania, a już na pewno nie na Łazienkowską. Przed meczem Lech-Legia przyjechali do mnie dyrektorzy warszawskiego klubu: Władysław Stachurski i Janusz Olędzki. Któryś z kibiców nas zobaczył i wyszła z tego spora afera. Dodatkowo ten mecz miał kolejny smaczek – mogliśmy w przypadku przegranej spaść z ligi, do utrzymania potrzebne były nam dwa punkty. Graliśmy wtedy właśnie z Legią oraz Łódzkim KS, a trzeba pamiętać, że oba zespoły walczyły wtedy o europejskie puchary i mistrzostwo kraju. Nie zastanawiałem się nad tym jednak, jeśli prezes powiedział, że mam jechać na spotkanie, to wsiadłem do auta i pojechałem. Muszę jednak przyznać, że nie chciałem odchodzić do Legii. W Poznaniu czułem się świetnie, przypuszczałem, że pogram w Lechu jeszcze rok, dwa, a potem wyjadę na zachód. Planowałem osiedlić się w stolicy Wielkopolski, myślałem, że to będzie najlepsze miejsce do życia. Przychodząc do Lecha spełniłem jedno ze swoich marzeń z dzieciństwa. Dzięki temu klubowi zaistniałem i dzięki niemu ktoś zaczął mówić o mnie w kontekście reprezentacji. Przyszedł jednak moment, kiedy dostałem propozycję z Legii. Nie chciałem odejść, ale Lech był w bardzo trudnej sytuacji. Nie było go stać, żeby wypłacić zawodnikom zaległości, a ci chodzili do prezesów i pytali, kiedy będą pieniądze. Padła odpowiedź, że wtedy, gdy ja odejdę do Legii. Na treningu czułem się niemal jak persona non grata, co chwila ktoś pytał, czemu nie chcę odejść, dlaczego się boję. A ja po prostu chciałem grać w Lechu. Podjąłem jednak decyzję, że skoro koledzy z drużyny wolą pieniądze – jadę do Legii. Ważną rolę odegrał wówczas również trener Jerzy Kopa. To był trener, dla którego nie chciałem odchodzić do Legii, bo uważałem, że Adam Topolski jest lepszym szkoleniowcem. Tym bardziej, że dla warszawian był to trudny okres. Odeszli między innymi Kenneth Zeigbo, Ryszard Staniek, a w ich miejsce przyszli młodzi zawodnicy. Tymczasem od Legii zawsze oczekuje się sukcesów.

 

POCZĄTKI W LEGII

 

Kiedy przyjechałem na obóz, trener Kopa pokazał mi skład, w jakim będziemy grali. Zobaczyłem, że mnie w nim nie ma. Szkoleniowiec powiedział mi, że na pozycji defensywnego pomocnika, na której występowałem, grać będą Sylwek Czereszewski i Jacek Magiera. Po raz kolejny zadałem sobie pytanie, po co oni mnie tu ciągnęli? Myślałem, że popełniłem fatalny błąd i chciałem się spakować, aby z obozu w Austrii wrócić do Poznania. Kiedy jednak człowiek podpisał kontrakt, nie jest łatwo go odkręcić. W każdym razie pamiętam, że na zgrupowaniu zostaliśmy podzieleni na dwa zespoły. Podstawowa jedenastka zagrała mecz z jakąś austriacką drużyną i przegrała, natomiast ta rezerwowa, ze mną w składzie, mierzyła się ze Sturmem Graz, występującym wówczas w Lidze Mistrzów. Prowadziliśmy z nimi 3:0 i dopiero w końcówce Austriacy zdołali rzutem na taśmę doprowadzić do remisu. Chyba tym właśnie meczem wywalczyłem sobie miejsce w pierwszym składzie, bo potem grałem regularnie, chociaż na innej pozycji, jako obrońca. Nie stanowiło to dla mnie jednak problemu, grając w trójce z Jackiem Zielińskim i Piotrkiem Mosórem stwarzaliśmy innym zawodnikom dużą swobodę w grze ofensywnej.

 

LEGIA JERZEGO KOPY

 

   Na pewno wtedy nie graliśmy ładnej piłki, co było winą trenera Kopy. Skoro uważał, że największym problemem w piłce nożnej jest popularna wśród piłkarzy gra w dziadka, to znaczyło, że coś jest nie tak. Tę grę polecają najlepsi piłkarze świata, ale jeśli nie grało się nigdy w piłkę, jak Jerzy Kopa, nie czuje się pewnych rzeczy. Mieliśmy więc bardzo brzydki styl, ale dysponowaliśmy potencjałem i po pierwszej rundzie utrzymywaliśmy się w czubie tabeli. Szkoleniowiec ten był bardzo zapatrzony w Arigo Sacchiego. Włoch wprowadzał wówczas w Milanie catenaccio połączone z przesuwaniem się zespołu tak, żeby w każdym momencie mieć przewagę liczebną. To samo robiliśmy w Legii, było to pozytywne, ale w pewnym momencie zauważyliśmy, że na treningach praktycznie nie gramy w piłkę, a się przesuwamy. Mogliśmy nauczyć się przeszkadzać, a od takiego zespołu jak Legia należy oczekiwać, że będzie kreował grę. Trener Kopa miał tyle szczęścia, że miał w zespole takich graczy jak Bartek Karwan, Czarek Kucharski, Marcin Mięciel czy Jacek Zieliński i wielu innych, którzy umieli grać w piłkę. To zapewniało nam miejsce w czołówce, ale gra nie była zbyt fajna. Nie jest tak, że wrzucam kamyczki do ogródka Jerzego Kopy, bo miałem z nim nieporozumienia, wręcz przeciwnie, bardzo mnie lubił, po prostu oceniam jego trenerską filozofię. On nie uczył nas grać w piłkę. Nie lubię szkoleniowców, którzy na przedmeczowej odprawie więcej czasu poświęcają rywalowi niż naszej drużynie, i to w takim tonie, jakby był to Real Madryt lub FC Barcelona. Miałem wrażenie, że co tydzień mierzymy się z Manchesterem, a graliśmy z Pogonią Szczecin czy GKS Katowice.  Trener Kopa zapominał nas motywować, wskazując nasze mocne strony, a skupiając się na tychże w zespole rywala. Trener Kopa ma niebywałą inteligencję, ale jego problemem jest jednak to, że nigdy nie grał w piłkę.

 

LEGIA STEFANA BIAŁASA

 

Zimą Jerzego Kopę zastąpił Stefan Białas, który, w przeciwieństwie do poprzedniego trenera, mnie nie lubił. Ten trener miał za sobą duże doświadczenie piłkarskie, przyszedł do nas z ligi francuskiej i niestety był przesiąknięty dziwnym uczuciem, wszędzie szukał spisku. Istniała zależność – jeśli trener Kopa jakiegoś piłkarza darzył sympatią, to trener Białas go nie znosił, i odwrotnie, a warto pamiętać, że pracowali razem. To też było chore, że Stefan Białas, będąc asystentem Jerzego Kopy, prezentował zupełnie odmienny punkt widzenia, że w niczym się nie rozumieli. Po prostu się nie lubili i było to widać. Kiedy trener Białas przejął stery, za bardzo skupił się na tym, co dzieje się dookoła zespołu, w mediach, na swoich sympatiach, zamiast położyć nacisk na grę, warsztat. Graliśmy jednak w sumie poprawnie, zdarzały się słabsze mecze, ale przyszedł moment, gdy zaczęliśmy grać naprawdę fajną piłkę. Stefan Białas skupił się na nas, a nie na przeciwniku. Trochę to trwało, ale wypracowaliśmy dość dobry styl, ofensywny. Przekonał się do kilku zawodników, bo na początku było to bardzo wyraźne, że ich nie lubi. Mnie też to dotyczyło. Wracałem ze zgrupowania kadry i słyszałem, że nie będę grał. Ale zaraz, chwileczkę – pytałem – przecież nie zagrałem jeszcze żadnego sparingu! To nic, trener i tak ma już skład – słyszałem w odpowiedzi. Na początku więc nie wychodziłem na boisko, ale Legia wciąż przegrywała. Musiał więc wrócić do mnie i wygraliśmy z Torpedo Moskwa i później już grałem. Czułem jednak, że cały czas czeka, aż się potknę. Dopiero gdzieś w połowie rundy się do mnie ostatecznie przekonał. Inaczej się do mnie zwracał, inaczej traktował. Pod koniec nawet była taka sytuacja, że czekał nas mecz z Ruchem Chorzów, a ja cały tydzień chorowałem i nie brałem udziału w treningach. Trener Białas mimo to zabrał mnie na to spotkanie, a bezpośrednio przed nim wziął mnie na rozmowę. Zapytał, czy dam radę zagrać. Odpowiedziałem, że czuję się nieco osłabiony, ale chyba sobie poradzę. Chciałem zagrać 45 minut, więc szkoleniowiec zapytał, którą połówkę wybieram. Odpowiedziałem, że chyba pierwszą, bo wtedy mogę dać znać, gdyby działo się coś złego, i będzie możliwość zmiany. Wyszedłem w podstawowym składzie i skończyło się na 90 minutach i zwycięstwie.

 

KLUBOWI PRZYJACIELE

 

Najbliższym moim kolegą w tamtym zespole był Sebastian Nowak. Z nim rozumiałem się najlepiej, spędzaliśmy razem dużo czasu, a co najlepsze, rywalizowaliśmy przy tym o miejsce w składzie. Pamiętam, że z powodu kartek nie mogłem zagrać w meczu z Amiką Wronki i moje miejsce na placu zajął właśnie Sebek. Był wówczas najlepszym zawodnikiem spotkania! W kolejnych dwóch usiadłem na ławce i były to bodaj jedyne mecze, gdy pełniłem tę rolę będąc w pełni gotowym do gry i trener chciał wystawić najsilniejszy skład. I chociaż nie jest miło siedzieć na ławce, trzymałem za niego bardzo szczerze kciuki, bo był moim świetnym kumplem. Cieszyłem się, że tak dobrze gra. Niestety, odkąd wyjechałem z kraju, nasz kontakt się urwał, czego bardzo żałuję. Nie przypomina sobie, żeby w zespole był ktoś kogo nie lubiłem miałem z każdym dobre relacje. Najczęściej z zawodników, których poznałem w Legii spotykam się  z Aco Vukoviciem, Tomkiem Kiełbowiczem i Miętowym.

 

NIESNASKI W ZESPOLE

 

Na początku mojej przygody z Legią bardzo nie lubili mnie Piotrek Mosór i Marcin Mięciel. Między innymi dlatego, że trener Kopa chciał trochę poskromić ich temperament. Oni i Szamo byli młodymi zawodnikami, bardzo zdolnymi, ale też niepokornymi. Zawsze mieli coś do powiedzenia, Miętowy był w dodatku gwiazdą zespołu, wypytywał o niego Panathinaikos. Oni zresztą chyba z natury byli przeciwko trenerom. W końcu fajnie jest pokazać się w szatni, że jestem kozak. Mnie natomiast trener Kopa lubił, jak już zacząłem grać, nie wyobrażał sobie składu beze mnie i to ich bardzo irytowało. Szczególnie czułem to w przypadku Mosórka. Dawał mi odczuć, że za mna nie przepada. Zmieniło się to przed meczem z Lechem Poznań, ostatnim meczem Kopy jako trenera Legii. Mieliśmy wówczas wewnętrzną gierkę na treningu. Grałem w przeciwnym zespole niż Piotrek i Czarek. Oni cały czas dogryzali Maćkowi Janiakowi, którego też nie lubili. Mnie to trochę denerwowało. Niepotrzebnie go kopnęli, raz, drugi. W koñcu miałem stykową sytuacjê z Piotrkiem, którą on przegrał. Piłka odskoczyła, wybiłem ją wślizgiem, a on zrobił popularne sanki i wszedł we mnie dwiema wyprostowanymi nogami. Z drugiej strony był zaś Wojtek Kowalewski i zostałem niemal zmiażdżony. Chciałem podnieść się z murawy, ale nie byłem w stanie. Doszło do takiej sytuacji, że trener Kopa chciał wyrzucic Mosórka z klubu, bo ten zrobił to z pełną premedytacją. Wieczorem szkoleniowiec zadzwonił do mnie z tą informacją. Powiedziałem, że ja nie mam nic przeciwko Piotrkowi i nie chcę, żeby trener go wyrzucał. Za dwa dni czekał nas mecz z Lechem, a wcześniej ja, Mosórek i Zielek stanowiliśmy o defensywie zespołu. Ja nie byłem w stanie nawet chodzić, Piotrek miałby zostać wyrzucony, a kto wtedy grałby w obronie? Na szczęście Mosórek został w zespole, zagrał z Lechem, ja zresztą też. Dostałem dwa zastrzyki przeciwbólowe i jakoś przetrwałem, a raczej byłem na boisku, bo graniem bym tego nie nazwał. Najważniejsze, że udało się wygrać. Mam chyba drobną pamiątkę po tym zdarzeniu – w miejscu, w które zostałem uderzony, często odczuwam podwyższoną temperaturę i lekki ból. Mosórek wtedy widział, że nie postuluję o jego wyrzucenie, chyba docenił, że jestem potrzebny tej drużynie. Później już się kolegowaliśmy, a Marcin Mięciel jest ojcem chrzestnym mojej córeczki, więc relacje zostały naprawione. 

 

O WOJCIECHU KOWALCZYKU

 

Przez cały czas, kiedy razem graliśmy, Wojtek nigdy nie powiedział do mnie złego słowa, nigdy się nie pokłóciliśmy. Nigdy też nie powiedział, że coś mu nie pasuje. Może Wojtek ma problem żeby wyrazić swoje zdanie prosto w oczy, a woli je wyrażać w mediach. Zdziwiła mnie jego opinia o mnie, którą przedstawił w swojej książce, ale każdy ma prawo do swojego zdania. Na szczęście wielu moich przyjaciół z boiska ma inne zdanie, a oni są dla mnie ważniejsi... Ja w każdym razie nie mam zamiaru obrażać jego, ani innych osób. Może to kwestia wychowania może wykształcenia w każdym razie nie przynosi mi satysfakcji sprawianie komuś przykrości. Życzę Kowalowi, żeby mu się wiodło.

 

O KRZYSZTOFIE STANOWSKIM I JEGO PORTALU

 

Pamiętam, że przy zespole kręcił się młody chłopak, który pracował w Naszej Legii. My, jako piłkarze, traktowaliśmy pracowników tego wydawnictwa inaczej niż przedstawicieli innych mediów. To byli kibice, często z nimi rozmawialiśmy, mieli nad naszą szatnią redakcję. Właściciel, świętej pamięci Wieslaw Giler był naszym kolegą, więc oni mieli do nas największy dostęp. I Stanowskiego w Przeglądzie Sportowym zatrudniono po to, żeby wynosił z szatni różne rzeczy. Jacek Kmiecik i Paweł Zarzeczny za jego pomocą chcieli wyszukiwać sensacje. A to nie była Legia Kowala, Rataja czy młodego Marka Jóźwiaka. To była Legia grzecznych chłopaków. Największymi łobuzami w zespole byli Szamo, Mosórek i Miętowy. Może nie byliśmy tak dobrymi zawodnikami jak Leszek Pisz i ekipa z czasów Ligi Mistrzów, ale dużo nadrabialiśmy ambicją, zostawialiśmy na boisku całe serducho. Wiadomo jednak, ze najlepiej sprzedaje się sensacja, w dodatku w Legii. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się z gazety na przykład, że Marek Citko pobił się z Jackiem Zielińskim. Doszedłem do wniosku, że jest kilku dziennikarzy, którzy z nami cały czas niemiłosiernie jadą. Byłem kapitanem, więc zasugerowałem, żebyśmy w drużynie zrobili listę dziennikarzy, z którymi nie będziemy rozmawiać. Na tej liście znalazł się między innymi właśnie Stanowski, Kmiecik i Zarzeczny, a także Janusz Atlas. Pamiętam jak do Legii przybył Aco Vuković, więc Stanowski od razu zgłosił się do niego z prośbą wywiadu. Vuko spojrzał na niego i odparł – "nie, ja z tobą nie mogę rozmawiać". Przyszedł nowy zawodnik i od razu nie chciał z nim gadać. Przed ostatnim meczem w sezonie mistrzowskim Stanowski napisał artykuł, w którym stwierdził, że Legia nie powinna być mistrzem, bo ma tyle samo punktów co Wisła, a krakowianom wcześniej, w związku z podziałem na grupy, jedno oczko zniknęło. Później jeden z kolegów powiedział mi, że za to kibice Legii złapali Stanowskiego i postawili go do pionu. Może myśli, że to ja ich na niego nasłałem. Przypomina mi się także historia związana ze świętowaniem zdobycia mistrzostwa Polski w 2002 roku. Jechaliśmy samochodem z Markiem Jóźwiakiem i naszymi żonami, a on nas śledził. Pamiętam, że wyszliśmy do sklepu przy stacji benzynowej i chcieliśmy coś kupić. Nasze żony siedziały wtedy z tyłu w aucie, które – co ważne – posiadało przyciemnione szyby. I on ich nie widział. Gdy wróciliśmy ze sklepu dowiedzieliśmy się, że za murkiem stał przez długi czas właśnie Stanowski i podglądał, co kupujemy w sklepie. To było trochę żenujace. Może myślał, że kogoś pobijemy, albo kupimy 100 litrów wódki. Podsumowując, pisał sobie głupoty, którymi się za bardzo nie przejmowałem, bo nigdy wielkim piłkarskim ani moralnym autorytetem dla mnie nie był, nie jest, i nie będzie, nawet jak napisze 150 książek. Teraz ma ten swój portal, w którym mnie i wielu innych obraża. Tak naprawdę szkoda mi go, bo jego życie kręci się wokół jednej rzeczy, plucia na innych, a to musi być bardzo smutne życie. Zapewne po publikacji tego wywiadu również nie omieszka mi kąśliwie odpowiedzieć, ale cóż, taka już jego natura. Stanowski ani jego poglądy mnie nie interesują i bez względu na to co napisze, nie mają wpływu na moje życie.

Polecamy

Komentarze (87)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.