Jan Mucha: Nigdy nie myślałem, że tyle osiągnę

Redaktor Marcin SzymczykRedaktor Piotr Kamieniecki

Marcin Szymczyk, Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

09.09.2019 15:25

(akt. 20.09.2019 14:06)

- Radosław Majecki to duży talent, który ma szansę, by zaistnieć. Nie zmienia to faktu, że musi ciężko pracować. Nie ma się gdzie spieszyć, a kolejny rok w Polsce może mu wiele dać - mówi Jan Mucha, w przeszłości bramkarz Legii, od kilku tygodni trener bramkarzy stołecznego klubu. "W długiej rozmowie z Legia.Net "Jano" opowiada o nowych rolach, o zakończeniu kariery, wraca do przeszłości, mówi o konflikcie z trenerem Maciejem Bartoszkiem, a także o tym, dlaczego w Słowacji nigdy nie będzie wielkiego futbolu. Zapraszamy.

Łatwo odnaleźć się po drugiej stronie rzeki?

JAN MUCHACiekawie. Przez ostatnie trzy lata szykowałem się do tej roli. Kurs zakończyłem przed startem letnich przygotowań z Legią. Zdobyłem licencję A, a na PRO przyjdzie czas. Nie jest o to łatwo, ale… to dobrze. Trzeba się wiele uczyć, dzielono nas na grupy i bezpośrednio ćwiczyliśmy na murawie, co jest bardzo ciekawe, ale też inne w kontekście stania między słupkami. Muszę przyznać, że szkoliłem się z myślą o pracy poza krajem, bo w kontekście Słowacji jedyną myślą i przekonaniem mogłaby być kooperacja z kadrą narodową. Skończyłem grę w piłkę na początku roku, po przygodzie w Szkocji. Można powiedzieć, że płynnie i spokojnie przechodzę na drugą stronę rzeki - tak, jak sobie to wyobrażałem. Trenowanie bramkarzy nie jest takie proste, zdecydowanie trzeba być w formie i czasem mam wrażenie, że ćwiczę więcej od samych zawodników, więcej niż wtedy gdy sam byłem piłkarzem. Początkowo korzystałem z odnowy biologicznej częściej od graczy, co wynikało z pewnej przerwy, ale sam również doszedłem do odpowiedniej - nazwijmy to - dyspozycji. To potrzebne, bo tylko wtedy można szkolić bramkarzy na wysokim poziomie. 

Trenowanie bramkarzy jest fajną pracą, choć nie tak odpowiedzialną, jak bycie pierwszym trenerem. Wszystko się dobrze i składnie potoczyło, bo była chęć mojego powrotu na Łazienkowską, a także było to interesujące dla mnie. Mogę przy tym współpracować ze wspaniałym specjalistą, jakim jest Krzysztof Dowhań. Jestem w sztabie Aleksandara Vukovicia, z którym znamy się od dawna, byliśmy na swoich weselach i utrzymywaliśmy kontakt. Trzeba być przygotowanym do nowej roli i wierzę, że tak jest w moim przypadku, ale mam przy tym fantastycznego nauczyciela. Miałem jeszcze ofertę gry na zasadzie rocznego kontraktu, ale… uznałem, że nie ma sensu tego przedłużać.

Jana Muchę można pamiętać z bramki, ale też z charakteru. To coś, co da się przekazać zawodnikom będąc trenerem?

- Muszę przyznać, że wiele się zmieniło choćby od czasów, gdy ja zaczynałem grać w piłkę. Szkoła bramkarska poszła zdecydowanie do przodu. Zawodników uczy się wielu zachowań od podstaw, jeszcze w czasach juniorskich, tak na przykład jest z grą nogami. Ja tego nie miałem. Trenerzy bramkarzy nie zawsze byli wtedy w sztabach juniorskich reprezentacji. Dostrzegalny jest rozwój w tej kwestii. Wielkie kluby stawiają coraz częściej na posiadanie dwóch szkoleniowców oddelegowanych tylko i wyłącznie do pracy z golkiperami, by ci byli optymalnie przygotowani.

Bramkarz musi mieć charakter - w pełni się z tym zgadzam. To kwestia, nad którą też pracujemy, możemy przekazywać pewne wskazówki. W Legii są zawodnicy, którzy nie mają z tym kłopotu, za to mają predyspozycje do bycia świetnymi graczami. Taki potencjał gołym okiem widać u Radosława Majeckiego czy Cezarego Miszty. Pomijając drobne okresy, w Legii nigdy nie było problemów z bramkarzami i nie zanosi się na to, by miały być. Tak jest, gdy ma się w klubie takiego specjalistę, jak Krzysztof Dowhań. To dodatkowo świetny człowiek. Trzeba mieć świadomość, że taki trener przebywa z graczami często przez dłuższy czas niż z rodziną, dziećmi. Potrzebne jest zaufanie. A jeśli to się pojawia, to trener ma łatwiej. Krzysiek zawsze potrafił przekonać do siebie graczy, co nie jest przypadkiem, tak jak i drogi jego wychowanków. 

Jaki jest klucz trenera Dowhania do sukcesu?

- Możemy to rozkładać na czynniki. Przede wszystkim trener Dowhań potrafi przekonać większość zawodników do ciężkiej pracy, choć zdarzą się oporne jednostki, którym potem zostaje świadomość, że dało się wiele osiągnąć, ale nie stało się to na ich życzenie. Piłkarze muszą zaufać trenerowi i to też kwestia charakteru gracza. Nie da się szukać drogi na skróty, trzeba po prostu ciężko pracować. Trener Dowhań potrafi stworzyć dość szczególną więź z zawodnikiem. Nie mam oporów, by powiedzieć, że jest dla mnie jak drugi ojciec. Może nie miałem z nim lepszego kontaktu niż z tatą, ale… nie był on też gorszy. To sukces szkoleniowca i wiele o nim samym mówi. 

Wielką radością jest dla mnie być w jednym sztabie z trenerem Dowhaniem. Pracuję razem z nim, z bramkarzami, choć na taką funkcję z pewnością było wielu chętnych Polaków. To dla mnie wyróżnienie, że mogę razem z nim współpracować, pomagać mu, szkolić się u jego boku i wciąż podpatrywać warsztat. To idealna okazja w kontekście bycia na początku mojej nowej drogi. Z pewnością pomaga mi doświadczenie z zagranicznych klubów, kadry, wielkich imprez, bo nie może być inaczej. Poczucie, że gdzieś się było i coś osiągnęło, jest ważne w sportowym życiu. Cieszę się, że od początku świetnie radzimy sobie w duecie.  

Powrót po dziewięciu latach pod ten sam adres, często wiąże się z zastaniem nowego klimatu. Gdyby liczyć ile to już czasu minęło od początku przygody z Łazienkowską, to rozmawialibyśmy o piętnastu latach.

- Odwiedziłem Legię kilka miesięcy temu, by zaliczyć staże związane z kursami trenerskimi. Wtedy trenerem był Ricardo Sa Pinto, a za szkolenie bramkarzy odpowiadał Ricardo Pereira, choć w sztabie był też Krzysztof Dowhań. Muszę przyznać, że miałem wtedy wrażenie, że oglądam zupełnie inną szkołę trenowania bramkarzy. Wiele zmieniło się od września, gdy się tu pojawiłem na chwilę, a co dopiero przez lata. Nawet teraz jest już inny zespół, inni ludzie. Tak to w piłce bywa. Zawsze trzeba pracować na maksimum, dawać z siebie wszystko. Bycie trenerem to ciężki kawałek chleba, bo dziś jesteś, a jutro cię nie ma.

Jeśli cofniemy się do początków w Legii, to o jakich myślach wspomnimy?

- Trafiałem do Legii jako anonim. Byłem zawodnikiem MSK Żylina, tam broniłem, ale w pewnym momencie nie chciałem podpisać nowego kontraktu. Wyrzucono mnie z pierwszego zespołu. Byłem odesłany do rezerw na sześć-siedem miesięcy. Propozycję testów złożyła wtedy Legia i zdecydowałem się spróbować. Odchodził Artur Boruc, a Łukasz Fabiański był nowym numerem „jeden”. Klub potrzebował rezerwowego i podpisałem umowę w Warszawie. Nie byłem takim świetnym bramkarzem, by zrobić karierę. Ostatecznie udało się dzięki trenerowi Dowhaniowi. Mogę powiedzieć, że odegrał w moim bramkarskim życiu wielką rolę. Spędziłem świetne pięć lat, rozwinąłem się. Wyjeżdżałem dość późno z polskiej ligi, co też świadczy, że nie byłem taki świetny jako młody zawodnik. Zaliczałem występy w młodzieżowych reprezentacjach, ale potem byli ode mnie lepsi, zadebiutowałem w kadrze mając 25 lat. 

Nigdy nie myślałem, że osiągnę tyle, ile ostatecznie się udało. Wyszło 20 lat pięknej kariery, w której trakcie nie przeszkadzały mi kontuzje. Piłkarze mają tylko jeden duży problem - nie przygotowują się na to, co będzie po zawieszeniu butów na kołku. Niezależnie od tego ile zarobisz, coś musisz robić, mieć motywację w życiu. Dla mnie jest tym m.in. powrót do Legii, choć w innej roli. 

Droga do bramki Legii nie była taka błyskawiczna, ale późniejsze pożegnanie nie było za to łatwe. Dla ciebie oferta z Evertonu była propozycją życia?

-  Gdyby Legia zaczęła ze mną wcześniej rozmowy na temat kontraktu, to zostałbym w klubie, nie odchodziłbym za darmo po wygaśnięciu umowy. Propozycja pojawiła się za to w momencie, kiedy zaczęły się mną interesować inne kluby. Zaczęły się wtedy rozmowy z Evertonem. Było także zainteresowanie ze strony klubów z Turcji czy Włoch. Zawsze marzyła mi się jednak Anglia i… nie żałuję choćby jednego dnia spędzonego w Premier League. Nie żałuję, że tam trafiłem jako 29-latek. Rywalem o miejsce w bramce był Tim Howard, który zaczął aspirować do bycia ikoną Evertonu. Nie broniłem wiele w Liverpoolu, ale zawsze dawałem z siebie maksimum na treningach. Zawsze umiem się dogadać z ludźmi, bo to tylko piłka i nie ma sensu czekać na błąd kolegi czy kontuzję - nie rozumiem takiego podejścia. Patrzę na Everton na wielu płaszczyznach. Spędziłem czas w świetnym klubiem, wiele się nauczyłem, ale też przez ten czas nawiązałem ciekawe życiowe kontakty, nauczyłem się języka angielskiego - rozwinąłem się jako człowiek i zobaczyłem z bliska piłkę na najwyższym poziomie. 

Skończyło się dwoma meczami w Premier League, ale za to takimi, które zapadły w pamięć. 

- Zostałem zawodnikiem meczu w rywalizacji z Manchesterem City, a nawet znalazłem się w jedenastce kolejki, w której byli gracze z kilkunastu światowych lig. W kolejnym spotkaniu do bramki wrócił Howard, a ja musiałem ponownie zasiąść na ławce rezerwowych. Nie broniłem tam  na dobrą sprawę przez 2,5 roku. Tyle czekałem na szansę w lidze, ale to sprawiało, że nie otrzymywałem innych ofert z Anglii. To specyficzny rynek, gdzie hierarchia jest jasna, a jednocześnie zawsze musisz być przygotowanym do tego, by pojawić się na boisku. 

Wyjaśnijmy to raz na zawsze: w okresie gry w Evertonie czy też gdy się rozstawaliście, nie brakowało medialnych spekulacji pod hasłem: „Mucha wróci do Legii”. Był kiedykolwiek realny temat powrotu? A jeśli tak, to kiedy?

- Zapytania faktycznie się pojawiały, ale często temat nie był realny. Legia przez wiele lat miała dobrych bramkarzy i nie było też potrzeby mojego powrotu. Sam chciałem kiedyś z powrotem trafić do Polski, bo gdy z niej wyjeżdżałem, budowa stadionów dopiero ruszała, wiele się zmieniło przez kilka lat. Stąd mój późniejszy transfer do Niecieczy, do której ściągali mnie Mariusz Rumek i Dariusz Dudek. Potem zostałem tam skasowany. 

To prawda, że Anglicy byli zaproszeni na jeden z meczów polskiej ekstraklasy, po którym spytali, który to poziom rozgrywkowy?

- (Śmiech). Anglicy obserwowali mnie przez dłuższy czas. Na moje mecze przylatywał m.in. trener bramkarzy Evertonu. W takich zespołach wszyscy starają się ograniczać pomyłki, a potrzeba za to dwóch-trzech bramkarzy, bo rozgrywek nie brakuje - zawsze można dostać szansę. A poziom w Polsce? Nie oszukujmy się, ale nie jest taki, jaki powinien być. Mam porównanie, bo jeszcze rok temu grałem w Niecieczy i zrobiliśmy coś, co nie powinno się stać - pokonaliśmy Legię. Choćby to świadczy o tym, że poziom piłkarski mógłby być wyższy. To nie przypadek, że z Ekstraklasy na zachód nie wyjeżdża tłum zawodników. Największe tradycje mają za to bramkarze, a zwłaszcza ci, którzy mieli styczność z Krzysztofem Dowhaniem. To gracze, którzy także w Anglii zapisali bardzo ładną kartę. Może trener Dowhań doczeka się kiedyś pomnika przy Łazienkowskiej. Szkoleniowiec ma już jednak swoje lata. Ja następcą!? Muszę się wiele od niego uczyć i nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Chcę się wzorować na jego szkole i mam nadzieję, że będę mógł jak najdłużej z nim współpracować. Mówimy wciąż o człowieku, który wiele lat, ale też zdrowia oddał Legii. Mierzy się z trudną robotą i mam nadzieję, że w przyszłości, nawet jeśli już nie na boisku, to będzie pełnił jakąś rolę w klubie. Aczkolwiek w tej chwili wybiegamy dalej w przyszłość. Teraz jestem przekonany, że możemy razem wykonywać dobrą pracę. 

Kiedy poziom ekstraklasy był wyższy? Przed wyjazdem do Anglii czy ostatnio, w trakcie gry dla Bruk-Betu?

- Zbyt wiele się nie zmieniło. Na duży plus jest otoczka. Euro pomogło niesamowicie, bo doszło do postępu, kluby mają świetne stadiony. A jak to wygląda na boisku? Niestety poziom został, piłka się nie rozwija, a to spory problem. Czy jestem piłkarzem, czy trenerem czy działaczem związku piłkarzy, dostrzegam kłopoty w tym, że w klubach nie pracuje zbyt wiele osób, które znają się na futbolu. Gdyby było inaczej, to z takimi możliwościami jakie są, Polska zbliżałaby się do poziomu Holandii czy Belgii. Jest zainteresowanie, piłkę się u was robi, a jednak coś stoi, nie idzie to do przodu. Potrzebne jest inwestowanie w młodzież, to chyba najlepszy kierunek.

Kultura piłki jest dziś taka, że kibic potrzebuje nowego stadionu, odpowiednich warunków, ale też poziomu. Widać to trochę po Słowacji, gdzie na stare obiekty nikt nie chodził, a odkąd Slovan, Spartak Trnawa mają nowe obiekty, to fanów jest coraz więcej. 

A razem z rozwojem infrastruktury, słowacka piłka też się rozwija?

-W Słowacji nigdy nie będzie wielkiej piłki. Nie mamy do tego odpowiedniej ekonomii ani bazy. Nie powiedziałbym nawet, że to kwestia hokeja jako sportu numer jeden. Nasza liga może być miejsce dobrym dla rozwoju, środowiskiem dla dojrzewania młodych talentów, które za dobre pieniądze będą odchodzić do innych krajów. Tak robi MSK Żylina, pieniądze w akademie inwestują DAC Dunajska Streda czy Slovan. Nigdy nie trafią do nas wielcy zawodnicy, mamy pięć milionów obywateli, którzy mogą komfortowo oglądać futbol, ale poziom nigdy nie będzie nadzwyczajny. Mamy jednak solidnych zawodników, często utalentowanych, ale też dobrą szkołę bramkarzy. Trzeba zauważyć, że praktycznie każdy słowacki golkiper sprawdzał się w Ekstraklasie. Kuciak, Putnocky, Pesković, teraz Plach, którego Żylina nie chciała, a w Polsce został najlepszym graczem na swojej pozycji w poprzednim sezonie. Frantisek przeżył nieco podobną historię do mojej. Słowacy potrafią się adaptować w Polsce bardzo szybko, uczą się języka i są w stanie dostosować do wymogów. Wiele dzieci w moim kraju chce stać na bramce, a przykładowo w Anglii jest z tym wielki problem. Nasze szczyty to pojedyncze dobre występy klubów w pucharach czy występy kadry takie, jak na mistrzostwach świata w 2010 roku czy mistrzostwach Europy sześć lat później. 

A może to kwestia zdania sobie sprawy z ograniczeń? W Polsce mamy potrzebę kreowania wielkich oczekiwań, regularnej gry w europejskich pucharach. 

- Macie większy potencjał, który wynika m.in. z większej populacji czy też stadionów, których mogą zazdrościć choćby Anglicy. Tam jednak, mimo że obiekty są przestarzałe, futbol jest uwielbiany. Gdzieś popełniane są błędy: od kierownictwa, po szkolenie, ale żal tracić taki potencjał jaki macie. Mam nadzieję, że to nie będzie orane, a rozwijane. Budżety polskich klubów są spore, choć pieniądze nie grają. Kluczowe jest to, jak się buduje. Często potrzeba czasu, by zawodnicy, ale też sztab szkoleniowy mieli czas na zgranie. To kluczowe, bo wiem z doświadczenia, że drużyny muszą funkcjonować też dobrze poza boiskiem. Cieszę się, że w Legii jest grupa profesjonalistów, która chce się starać. 

Dotknęliśmy wcześniej tematu powrotu do Polski. Ten zrealizował się nie poprzez Legię, a Bruk-Bet. Po okresie regularnej gry, przyszło zgrupowanie i… swego rodzaju konflikt z Maciejem Bartoszkiem opisywany przez media. Jak wyglądała prawda?

- Po zakończeniu kariery chyba mogę już opowiedzieć całą sytuację… Moim zdaniem, nic strasznego się nie stało, choć trener Bartoszek miał inne zdanie. O 23:30 graliśmy w pokoju w karty, w pokera. Nie było choćby jednej butelki alkoholu. Kolejnego dnia szkoleniowiec chciał nas ukarać finansowo. Powiedziałem, że jako 35-latek siedziałem w swoim pokoju, na kanapie, a ktoś zarzuca mi hałasowanie i picie alkoholu. Nie zgodziłem się na płacenie kary. Wtedy usłyszałem, że nie ma mnie w planach na kolejną rundę, odbędzie się rozmowa w kwestii rozwiązania mojego kontraktu, mam się pakować i wyjechać. 

Ego trenera było większe niż… rozum. Wiele widziałem w piłce, ale nie coś takiego. To wzięło się z niczego. Ci, którzy grali w karty, mieli wstać i powiedzieć, jaką zapłacą karę. Ja wstałem i stwierdziłem, że tego nie zrobię. W takim wieku naprawdę wiem, o której potrzebuję iść spać. Nie byłem w przedszkolu, nie piłem alkoholu i znam swój organizm. Jeśli potrzebuję położyć się o 21:00, wtedy będę zasypiał. Jeśli poczuję senność o północy, to wtedy pójdę spać. Zdecydowałem, że kupię sobie sam bilet i poleciałem, bo dostałem wskazówkę, by opuścić zgrupowanie. Właściciele klubu nie chcieli, bym rozwiązał kontrakt. Nie odszedłem z drużyny, ale nie byłem już brany pod uwagę przy ustalaniu składu. 

A skoro idziemy w kierunku teraźniejszości, to jak ocenić poziom bramkarzy znajdujących się aktualnie w Legii?

- Wysoko. Latem do klubu dołączył Wojciech Muzyk. Jest nowy, musi pracować, poczekać na szansę. Do tego świetny, utalentowany Radosław Majecki i doświadczony Radosław Cierzniak, który może coś przekazać kolegom. To ciekawa grupa, która ciężko pracuje i mocno stara się na treningach. 

Radosław Majecki jest gotowy, by podbijać świat?

- Wokół niego od lata jest sporo szumu, nie brakowało plotek na temat jego przyszłości. To duży talent, który ma szansę, by zaistnieć. Nie zmienia to faktu, że musi ciężko pracować. Nie ma się gdzie spieszyć, a kolejny rok w Polsce może mu wiele dać. W trakcie treningów i meczów pokazuje się z dobrej strony. Każdy decyduje o swojej przyszłości, pisze własną historię i brać odpowiedzialność za swoje decyzje, ale mam wrażenie, że jeśli pomoże nam walczyć na boisku o mistrzostwo Polski, to tylko to zaprocentuje. 

Może też przez rok pracować z duetem Dowhań - Mucha. Na tyle podpisana została umowa trenera z Legią. 

- Umowa nie była dla mnie tak istotna, bo nie interesowały mnie zbytnio wszelkie detale, zarobki. Czuję się w Legii jak w domu. Przeżyłem tu najlepsze lata. Wielu piłkarzy odchodziło, wielu przychodziło i były ważniejsze sprawy od mojego kontraktu. Ostatecznie będzie on obowiązywał rok, zobaczymy, jak będzie to wyglądało przez ten czas. Co potem? To się okaże. Nie jest tajemnicą, że trzy lata temu stworzyłem związek broniący praw piłkarzy na Słowacji, wciąż jestem jego prezesem. W listopadzie zostaniemy oficjalnie włączeni do FIFpro, co dodatkowo nam pomoże. Legia to rozumie i pozwala mi łączyć te funkcje. 

Po roku współpracy usiądziemy, porozmawiamy i przeanalizujemy, co dalej. Rola trenera jest taka, że dziś jest, a jutro go nie ma. Chcemy zrobić maksimum, osiągnąć sukcesy. Jesteśmy młodym sztabem, choć się znamy i postaramy się, by Legia się rozwijała. 

Ciekawie się złożyło, że związki piłkarzy trafiają w ręce byłych graczy Legii. Na Słowacji - Jan Mucha. W Macedonii - Pance Kumbev, a w Serbii Mirko Poledica. 

- (Śmiech). Faktycznie tak jest. Latem musiałem wyjechać na trzy dni z obozu, by dotrzeć na światowy kongres. Ponownie spotkaliśmy się w trójkę, utrzymujemy kontakt, a Mirko odegrał dużą rolę w tym, że powstał związek na Słowacji. To interesująca sprawa, a przy tym ważna. Nigdy w moim kraju nie było takiego związku, a gracze byli traktowani bardzo różnie: wyrzucano ich z klubów, nie płacono, pozbywano. Uznałem, że coś musi się zmienić. Zdecydowałem się firmować to swoim nazwiskiem i zajęliśmy się 130 sprawami, z których wszystkie wygraliśmy. To pozwala dokonywać zmian i chcę to kontynuować. Wejście do FIFPro pozwoli na wykonanie kolejnego kroku. 

Jakie są główne zadania waszych związków?

Związki prowadzone przez Mirko i Pance trafiły już do światowego związku. Widzę w tym duży sens i jedną z dróg, obok trenowania bramkarzy. Stało się tak, że zajmuję się jednym i drugim, jestem w stanie to łączyć. Gdy schodzę z boiska, otwieram laptopa i poświęcam czas piłkarzom, a mamy ich pod swoją kuratelą ponad trzystu. Do tego w naszym związku pracuje sporo osób. Organizowaliśmy m.in. zgrupowanie dla tych, którzy nie mają klubów, by pomóc im znaleźć zatrudnienie. Mamy również program, w którym chcemy uświadamiać zawodników po trzydziestce, by myśleli o inwestycjach i o tym, co będzie po karierze. Zarobki w słowackich klubach nie są oszałamiające i trudno się spodziewać, że zarobione pieniądze wystarczą na całe życie. 

Skąd w ogóle w pana głowie pomysł, by się tym zająć?

- Przed mistrzostwami Europy we Francji na zgrupowaniu kadry pojawił się Mirko Poledica. Dostał zgodę i pokazał nam prezentację dotyczącą związków dla zawodników. Wciągnął mnie ten pomysł, za to mogę podziękować Mirko. Akurat wróciłem wtedy do ligi słowackiej, podpisałem kontrakt ze Slovanem i zobaczyłem po kilkunastu dniach, że w kwestiach kontraktowych czy traktowania graczy przez kluby, nic się nie zmieniło. Wkurzyło mnie to. Uznałem, że chcę pomóc graczom, a ze swoim nazwiskiem mogłem to zrobić. Wyciągnąłem swoje pieniądze z kieszeni i zaczęliśmy działać. Teraz mamy już finansowanie z FIFpro, ale to jak z firmą - trzeba było zainwestować. Udało się nawiązać kontakty, także z właścicielami klubów i po wielu spotkaniach, zaczyna się coś zmieniać i mamy otwarte drzwi w 90 procentach drużyn. Zawsze są piłkarze, których nie chcą kluby, ale zmienia się mentalność, pojawia się chęć dialogu. To ważne, by umieć się porozumieć, a mając środki z części kontraktu, można spokojnie szukać nowej drużyny. To już nie lata 90, gdy rządziła mafia i trzeba funkcjonować tak, jak na zachodzie. 

Sytuacja Słowacji jest specyficzna, bo w wielu klubach ci sami ludzie pracują od 20-30 lat. To grupa, która pamięta komunizm, nie chce się uczyć ani rozwijać. Ale będą odchodzić i… wierzę, że świeża krew, która sporo widzi, pozwoli na dalsze zmiany, choć potrzeba na to pięciu, dziesięciu czy piętnastu lat. Polska też ma pewne kłopoty ze związkami piłkarzy, trwa pewne zamieszanie, ale czeka druga szansa, lecz kluczem będzie aktywność i praca nad lepszymi warunkami dla zawodników. Tu też są duże rezerwy, choć nie ma aż tak wielkich kłopotów. 

Polecamy

Komentarze (56)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.